RADOM
Oprawca przyznał się do winy (aktualizacja)
Przed Sądem Okręgowym w Radomiu trwa rozprawa dotycząca usiłowania zabójstwa na 23-letnim pracowniku budowlanym z Katowic. Do zdarzenia doszło pod koniec lata ubiegłego roku pod Warszawą.
Poszkodowany Dominik Barszcz we wrześniu zeszłego roku stracił palce u ręki oraz został poważnie okaleczony po tym, jak zażądał zapłaty za pracę wykonaną w warszawskiej dzielnicy Mokotów.
Zeznający jako świadek Mateusz R. twierdził w sądzie, że nie podtrzymuje części wcześniejszych zeznań, ale przyznaje się do winy. Powiedział "przepraszam" wobec Dominika Barszcza.
Akta z zeznaniami odczytywał sędzia Jerzy Kosiela. Wynika z nich, że to Mateusz R. użył tasaka oraz saperki, aby "postraszyć" Dominika Barszcza, który wcześniej upomniał się o należną zapłatę. Poszkodowany wraz ze swoim szefem Szymonem F. oraz jego współpracownikiem Mateuszem R. do miejsca tragedii dojechał samochodem szefa firmy. O premedytacji, jaką odznaczał się Mateusz R. i jego mocodawca świadczą słowa Mateusza R. wypowiedziane zaraz po ucieczce z miejsca zdarzenia. - Tak kończą osoby, które będą mnie zastraszały - tak miał powiedzieć oprawca zaraz po dokonaniu przestępstwa.
Dominik Barszcz zeznał przed sądem, że współpracował z Szymonem F. około miesiąca. Współpraca układala się poprawnie, czasem pojawiały sie drobne sprzeczki. O decyzji o przerwaniu współpracy z firmą Szymona F. pokrzywdzony poinformował smsem. Pracodawca był winny Dominikowi Barszczowi ok. tysiąca złotych. Po ich odbiór zgłaszał sie dwukrotnie, po wcześniejszym uzgodnieniu telefonicznym. Nie dostał jednak żadnych pieniędzy, musiał więc zawiadomić szefa, Szymona F., że jeśli nie otrzyma wynagrodzenia, zawiadomi PIP. Poinformował też, że ''nie ma za co żyć''. Po tym pracodawca zapewnił, że następnego dnia wypłaci należność. W tym czasie poszkodowany miał już zatrudnienie w innym miejscu. Pieniądze miały czekać w kwaterze, w której pracowali zatrudnieni w firmie Szymona F. Po uzgodniu telefonicznym Mateusz R. i Szymon F.przyjechali po Dominika Barszcza samochodem. Wyglądało na to, że poszkodowany szybciej będzie mógł otrzymać zapłatę, jednak tak się nie stało. W czasie 40-minutowej jazdy okazało się, że kierowca musi coś jeszcze ''załatwić u mechanika''. Jednak droga prowadziła głębiej w las. - Zatrzymaliśmy się na piaszczystej drodze w terenie niezabudowanym - zeznał Dominik Barszcz. Zaprzeczył jednocześnie zeznaniom Szymona F., że otrzymał należność. Dodał także, że po zatrzymaniu, Szymon F. wysiadł z auta, by zapalić papierosa. W pojeździe pozostał przyszły poszkodowany oraz Mateusz R. Szymon F. poprosił, aby wyszli. Zapytał Dominika Barszcza, dlaczego straszy go Inspekcją Pracy. - Chcialem tylko go postraszyć, bo potrzebowałem pieniędzy na życie - miał odpowiedzieć Barszcz. W zeznaniu poszkodowanego pojawia się także wątek posiadania przez niego noża, "potrzebnego" w jego nowej pracy. - Będąc w takim miejscu przestraszyłem się i otworzyłem ten nóż - zeznał Barszcz - Szymon F. zabrał mi ten nóż, złapał za kaptur i ciągnął tak, abym nie mógł się wyrwać. Obok szedł Mateusz R. - powiedział przed sądem poszkodowany. Dalej, po ok. 15 minutach Mateusz R. wyciągnął saperkę i tasak. - Mateusz kazał mi kopać grób. Odmówiłem. Potem powiedział, że jak chce, może mi pokazać, jak to się robi i zaczął wymachiwać tasakiem - dodał. Następnie Mateusz R. miał poprosić poszkodowanego aby "klęknął i nie patrzył się". Wtedy został uderzony dwukrotnie. - Myślałem, że R. chce mnie zabić. Czułem, że jestem zasypywany ziemią. Gdyby nie to, że lewy biceps położylem na twarzy, udusiłbym się. Cały czas bylem przytomny - zeznał Dominik Barszcz. Po przysypaniu usłyszałem, jak Szymon powiedział Mateuszowi, abym został przysypany gałęziami.
W wyniku zdarzenia, poszkodowany doznał poważnych obrażeń ciała. 3 września przeszedł pierwszą z serii operacji chirurgicznych.