DIECEZJA RADOMSKA
Wstrząsające świadectwo Ukrainki z Mariupola
Własnym ciałem chroniła swojego syna przed odłamkami bomb – tak swoje świadectwo rozpoczyna 37-letnia Viktoriia Grzyb. Ukrainka przez ponad 20 dni próbowała wydostać się z oblężonego Mariupola. Poniżej prezentujemy słowa kobiety ze wschodniej Ukrainy, która obecnie przebywa w Radomiu i korzysta ze wsparcia Caritas Diecezji Radomskiej.
Nazywam się Viktoriia Grzyb. Całe życie mieszkałam w Mariupolu, w obwodzie donieckim. Urodziłam się, studiowałam, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko i mieszkałam tam przez całe życie. 24 lutego byliśmy z dzieckiem w szpitalu. O 5 rano rozległ się tak potężny wybuch, że nawet nie mogę tego opisać. Następny wybuch nastąpił dwie godziny później. Nie wiedzieliśmy co to w ogóle jest. Przebywaliśmy wówczas na lewym brzegu naszego miasta. Ta część miasta jako pierwsza znalazła się pod ostrzałem. Na początku wojny długo bombardowali tylko lewy brzeg. Nie mogliśmy się wydostać. Ta część miasta była już oderwana od reszty. Most był zaminowany. Bombardowano stale, w dzień i w nocy.
Następnego dnia, o szóstej rano przyszła pielęgniarka. Syn był pod kroplówką. Był chory na koronawirusa. Pielęgniarka powiedział, że nikt już do nas nie przyjdzie. W szpitalu zostało mało pacjentów. Nie mieliśmy już żadnego połączenia ze światem, nie było światła, wody ani ogrzewania, nic nie było. Upadłam na kolana i błagałam ją, by zabrała nas tam, gdzie mieszkamy, na drugą stronę rzeki. Dałam jej pieniądze, zaczęłam błagać "ratuj mnie". Zgodziła się. Wszystko to odbywało się w czasie nieustających bombardowań. Tego dnia padał deszcz, wsiedliśmy do jej samochodu, a ona wcisnęła pedał gazu i ruszyła. Cały czas modliłam się. Bóg nas wysłuchał, bo żaden pocisk w nas nie trafił. Wyjechaliśmy z tego obszaru. Przyjechaliśmy do domu. To był 8-piętrowy blok, bez światła, gazu, nic tam nie było. Zaczęłam gotować jedzenie na ognisku, które rozpalałam na zewnątrz. Dziecko było nadal chore, zaczęłam biegać i szukać kroplówek w domu. Wszystko to odbywało się w czasie nieustających nalotów. Tak minął tydzień. Przeżyliśmy, chodziliśmy do studni, braliśmy wodę. Jakieś zapasy żywności były.
Potem odwiedził nas szwagier. Zabrał nas do innej części miasta. Powiedział, że tam mniej bombardują. A tam się było bardziej przerażająco. W pobliżu była szkoła, w której stacjonowały Siły Zbrojne Ukrainy, a Rosjanie chcieli naszych wybić. Siedzieliśmy w wiatrołapach, spaliśmy na podłodze, ukrywaliśmy się w piwnicach. Bombardowano nas w dzień i noc. Żołnierze gotowali tam jedzenie na ognisku. I w pewnym momencie bomby spadły blisko nas. Przykryłam mojego synka własnym ciałem. Odłamki trafiły w dziewczynę, która siedziała blisko nas. My cudem zostaliśmy uratowani. Potem siedziałam, przykrywałam siebie i dziecko kocem i myślałam: "jak to jest, że 8-piętrowy blok i się trzęsie, nie wiem, co się teraz będzie". W piwnicach było bardzo wilgotno, zimno, nie można było wyprostować się. Ludzie przynosili tam wszystko, co mogli. Nawet zagotowanie wody w czajniku było w tych warunkach dużym wyczynem. Było bardzo zimo, śniegu było pełno, a temperatura w pomieszczeniu wynosiła minus 10 stopni Celsjusza. Spaliśmy w ubraniach. Dziecko ciągle płakało, było głodne i spragnione. A ja nie mogłam po prostu pójść i zrobić mu jedzenie.
Uciekliśmy 15 marca. Wcześniej siedzieliśmy tam bez żadnych informacji. Baliśmy się jechać przez zielone korytarze, bo mówili, że Rosjanie wciąż strzelają. Pierwszy korytarz został rozstrzelany. Siedzieliśmy jak ślepe kocięta. Potem sąsiedzi przyjechali po nas i zabrali nas do innej dzielnicy. W tamtym domu było trochę cieplej, bo był ogrzewany. Było trochę jedzenia, ludzie sami piekli chleb. W domu nie było jednak piwnicy. Mały domek. Nie mogliśmy się nigdzie ukryć, jak słyszeliśmy nadlatujący samolot.
Rodzinny dom spłonął. Wszystko zniszczone. Mama została we wsi pod Mariupolem, gdzie mieszka jej 84-letnia mama. Do Radomia trafiłam z synem. Jestem załamana. Nie mogę się zebrać, nie wiem co robić dalej. Mój dom został zbombardowany 10 razy. Tutaj ludzie przyjęli nas bardzo dobrze, ale całe życie mieszkałam w moim rodzinnym kraju, w Ukrainie, którą bardzo kocham. Moim rodzinnym domem jest Mariupol. Nigdzie się nie wybierałam przed wojną. Nawet jak mi powiedzieli, że dobrze jest za granicą, to nigdy nie wyjechałbym z Mariupola. Mieszkałam tam przez 37 lat. Dusza jest tam, wszystko tam jest moje. Każda cegła tam jest moja. Każdy dom jest mój. A tutaj jest bardzo ciężko psychicznie. Naprawdę chcę wrócić. Gdyby miasto zostało wyzwolone, wróciłabym i zbudowałabym go na nowo...